Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 083.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

z góry ręczę, że ten kapitał nie da nic i że pan może stracić wszystko.
— Zobaczymy!
— Ja panu dobrze życzę, powiedziałem to, co myślę, co myśli cała nasza Łódź. Pan sam powiedz, po co im fabryki! Nie mogą oni siedzieć na wsi, trzymać wyścigowe konie, jeździć za granicę, polować, romansować z cudzemi żonami, robić politykę i wielki szyk po świecie! Im się zachciało fabryk i „uszlachetniania produkcyi”, im się zdaje, że to angielski koń, co jemu można dać prostą chamską kobyłę za żonę, a ona zaraz urodzi samego lorda! — wołał z politowaniem i zgrozą.
— Żeby oni mogli siedzieć na wsi i bawić się, toby z pewnością nie było w Łodzi ani jednego Polaka.
— Niech przychodzą! jest tyle miejsc... stróżów, woźnych, stangretów, oni takie rzeczy dobrze robią, oni są do tego specyaliści, ale po co im się brać do nieswoich rzeczy, dlaczego oni nam mają psuć interesy?
— Do widzenia, dziękuję prezesowi za zwrócenie uwagi.
— Ja myślę, panie Maurycy, bo te wszystkie nasze, to bidło, parchy, oni tylko patrzą, żeby dzisiaj zrobić geszeft, a w sobotę zjeść dobrą kolacyę i wyspać się pod pierzyną! Co pan zrobisz?
— Zobaczę. Więc Borowiecki niema ani grosza kredytu u pana?
— Ja nie mogłem stracić wszystkich naszych fabrykantów dla niego!
— Zmowa! — szepnął bezwiednie Moryc.
— Jaka zmowa? co pan gadasz, to tylko obrona! Żeby to był kto inny, nie Borowiecki, toby się jego przydeptało nieznacznie i zdechłby prędko, ale pan wiesz,