Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 086.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

dzi, bo czuł w tej chwili patrząc na żydowską potęgę miasta, że jej nic i nikt złamać nie potrafi. A szczególniej Polacy! — myślał, oddając ukłon Kozłowskiemu, który w jasnych jedwabiach, w żółtych lakierkach i z gałką laski przy lśniącym cylindrze, który spychał na tył głowy, spacerował po drugiej stronie ulicy i zaglądał w oczy przechodzącym kobietom.
Nie, już nie myślał o obawach bankiera, ale ta zmowa na Borowieckiego skłopotała go mocno.
Był zaangażowany w tym interesie, tylko z tej strony go obchodziła ich fabryka, bo czy Karol straci, nic go to nie obchodziło, ale sam nie lubił nawet ryzykować, a teraz czuł, że jeśli się zmówili na niego, to go ogryzą do ostatniej kosteczki.
— To jest kein geszeft! — myślał i teraz dopiero zobaczył jasno przyczyny najrozmaitszych przeszkód, jakie ich spotykały.
Zrozumiał, dlaczego przedsiębiorca, który miał im prowadzić roboty mularskie — cofnął się. Oni mu zabronili robić!
Kwestyonowano im plany i zwlekano z ich zatwierdzeniem. Ich robota!
Komisya budowlana przerywała im robotę i zmusiła do zgrubienia ścian. Ich denuncyacye!
Niemieckie nadreńskie firmy odmówiły im kredytu na maszyny. To również oni zrobili!
A te wieści fałszywe, złe, głupie, jakie krążyły o Borowieckim po Łodzi, a które źle musiały oddziaływać na ich przyszły kredyt. Któż je rozpuszczał? Ludzie Grosglücka, Szai i Zukiera.
— To jest sto razy kein geszeft! Oni go zjedzą! —