Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 090.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

spostrzegłszy Halperna, który z parasolem pod pachą, z zadartą do góry głową, stał na środku podwórza i przypatrywał się robocie.
— Dzień dobry! Ładny kawałek fabryki nam przybędzie! A jak się to prędko robi, to aż przyjemność patrzeć. Ja jestem chory, mnie doktór powiedział: „Panie Halpern, pan się lecz, pan nic nie rób”. To ja się leczę, ja nic nie robię, tylko sobie chodzę po Łodzi i patrzę jak ona mi rośnie, to jest najlepsze lekarstwo na moją chorobę.
— Jest Borowiecki?
— W przędzalni widziałem go przed chwilą.
Moryc wszedł do nizkiego budynku o powyginanych w długie pryzmy dachach oszklonych, przeznaczonego na przędzalnię.
Bardzo widne sale były literalnie zapchane częściami maszyn, cegłą do podmurówki fundamentów, zwojami papy do krycia dachów, ludźmi i hałasem montowanych maszyn, których długie szkielety, podobne do szkieletów przedpotopowych jaszczurów, ciągnęły się w poprzek sal, pokryte kurzem; zapach świeżego wapna i ostry gryzący zapach asfaltu gotowanego i wylewanego w jednej z sal przesycał powietrze.
— Moryc, przyślij mi Jaskólskiego! — krzyknął Maks Baum.
W niebieskiej bluzie, z fajką w zębach, zasmolony, stał wpośród robotników, ustawiających maszyny i robił razem z nimi.
Jaskólski, którego od początku budowy przyjął Borowiecki do rozmaitych zajęć, nadbiegł z pośpiechem.
— Hej, szlachcic, przysłać czterech tęgich ludzi do windy, a prędko! — krzyknął Baum i dalej składał z mon-