Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 096.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

sami pociemniałe ze wzruszenia oczy i stała chwilę, bezradnie szarpiąc palcami fartuch.
Karol uśmiechnął się z jej pomieszania.
— Pan się ze mnie śmieje, — szepnęła z przykrością.
— Dobrze, to i ja pójdę.
— Niech pan wieczorem przyjdzie z panem Maksem, to panom upiekę ciastek z jabłkami.
— Maks sam przyjść nie może? — pytał podstępnie.
— Nie, nie, to wolę, żeby pan sam przyszedł — zawołała prędko i czując, że ją oblewa rumieniec, uciekła w głąb domu.
Karol z uśmiechem popatrzył za nią i poszedł na obiad.
U Baumów, od zimy zmieniło się wiele.
Było jeszcze smutniej i posępniej.
Wielkie pawilony fabryczne stały w dziwnej ciszy obumierania, bo zaledwie czwarta część ludzi pracowała.
Po pustym dziedzińcu, zarastającym trawą, łaziły kury i stare psy, których nikt już na dzień nie wiązał i monotonny, słaby stukot warsztatów lał się sennym szmerem od zasnutych pajęczyną i kurzem okien, po za któremi nie trzęsły się warsztaty, nie migotały sylwetki robotników, nie wrzał ruch, a leżała jakaś grobowa cisza i obumieranie.
Nawet ogród, otaczający dom, miał wygląd pustki; wiele drzew poschniętych wyciągało nagie konary ku niebu, a reszta stała zaniedbana, wśród bujnych chwastów, jakie pokryły nieuprawnione i nieobsiane zagoniki.
Dom mieszkalny również robił smutne wrażenie, bo z jednej strony poodpadały tynki, schody prowadzące na werendę pokrzywiły się i weszły w ziemię, a wino pnące