Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 103.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widziałem kilka osób oczekujących w przedpokoju.
— Żydzi i robotnicy?
— Zdaje mi się.
— Niestety, on innych pacyentów nie ma i co gorsza, że mieć nie chce.
— Przekłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej, ale rezultat materyalny podobny.
— Nie o to mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy Miecio zarabia wiele, bo w rezultacie, czy jest tak lub owak — żyjemy z resztek osobistego majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie zajmował, może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym tłumem tych żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się cisną do niego. Jużci, że powinno się coś robić dla ulżenia cierpień i niedoli nieszczęśliwych, ale czemuż tego nie robią inny doktorzy, z odpowiedniej sfery, z mniejszą wrażliwością, przyzwyczajeni od dzieciństwa do tych łachmanów i brudów.
Wstrząsnęła się nerwowo i po jej pięknej twarzy przeleciał błysk wstrętu i obrzydzenia; podniosła koronkową chusteczkę do nosa, jakby w obronie przed jakim wstrętnym zapachem, który się jej przypomniał.
— Na to niema rady, tem bardziej, że pan Mieczysław kocha swoich pacyentów, to jego utopia — odpowiedział z lekką ironią.
— Na utopie zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś piękną chimerę, któraby mu czyniła znośniejszem to dzisiejsze obrzydliwe życie — rozumiem nawet, że dla takiej chimery można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i brudzie!
Zamilkła na chwilę, rozsunęła seledynowy ekran