Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 109.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

pach ruch był mniejszy, tylko fabryki huczały z nieustanną potęgą, dysząc setkami kominów i rozlewając po rynsztokach strugi kolorowych odpływów, niby strugi potu ściekającego z przepracowanych organizmów.
Borowieckiemu tak dokuczyło gorąco, że wstąpił na mazagran aby się nieco ochłodzić.
W cukierni było chłodno i pusto, tylko pod werendą płócienną siedział Myszkowski i zaspane, ociężałe spojrzenie podniósł na Borowieckiego.
— Gorąco, co? — rzekł, wysuwając do przywitania spoconą rękę.
— Ba! czekaliśmy zdaje się tego.
— Możebyś pan pojechał ze mną na piwo gdzie za miasto. Samemu się nie chce, a tak we dwóch byłoby raźniej.
— Nie mam czasu, chyba w niedzielę.
— Mam pech. Siedzę tutaj od sześciu godzin i nikogo namówić nie mogę. Był Moryc, wykręcił się interesami, był ten fioł Kozłowski, nie chciała kanalia. Co ja pocznę sam i w taki upał? — jęczał tak komicznie, że Karol się roześmiał.
— Pan się śmiej, a ja się już roztapiam z gorąca i umieram z nudy.
— Czemuż nie pójdziesz pan spać?
— Ba! spałem całe trzydzieści godzin i w końcu znudziło mnie to. Nie mam się nawet z kim kłócić! Idziesz pan już? Przyszlij mi pan kogo, dzisiaj nawet na Leona Cohna się zgodzę, a nawet czem większy parch, tem lepiej, bo może mnie prędzej zirytować.
— Do fabryki pan nie idziesz?
— Po co? Pieniędzy mi jeszcze nie potrzeba, ani kredyt jeszcze nie wyczerpany zupełnie, mogę poczekać!