Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 115.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

bo te oczy przejęły go strasznem zimnem i nie wiedząc dlaczego, stanął znowu przy schodach i długo patrzył na jej wysmukłą figurę, opłyniętą powietrzem, od której długi cień wlókł się po szybie stawu.
Usiadł znowu i siedział bez ruchu i bez myśli, patrzył w głąb własnego serca i coraz boleśniejszy blask wydobywał mu się z pod przymkniętych powiek.
Cień zsunął się ze słońca niby płaszcz nieprzytrzymywany i światło znowu zalało park, w gęstwinach ptaki zawrzały kipiącym gwarem, dzieci zaczęły z krzykiem gonić się po alejach, a drzewa szemrały sennie i jakby dla igraszki rzucały liście, które falistą, miękką linią leciały na trawniki i kładły się cicho na puszystych trawach, a czasem potężne echa miasta wpadały niby kanonada daleka.
Karol patrzył w smugę słońca drżącą na żółtym żwirze, pełną drgań i skrzeń.
— To się nazywa — pogarda! — myślał, widząc jeszcze oczy Emmy i przypominając sobie jej opadnięcie ręki i ten gwałtowny ruch oprzytomnienia.
Chciał się roześmiać, ale ten uśmiech nie wydobył się na zewnątrz i rozlał się w nim goryczą i jakiemś nagłem, ciężkiem znużeniem.
Podniósł się i ociężale poszedł do groty.
Lucy już tam czekała i zobaczywszy go przy sobie, rzuciła mu się na szyję, na nic nie zważając.
— Ostrożnie! pełno ludzi! może kto zobaczyć! — syknął ze złością, oglądając się na wszystkie strony.
— Przepraszam! bardzo przepraszam. Czy dawno czekasz? — zapytała bardzo pokornie.
— Od godziny i miałem już iść, bo nie mam czasu.