Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 134.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, ale on mój! Niech mu ojciec da spokój — zaczął gorąco Adam.
— Głupiś! Mam z nim ważne sprawy, ani mi się waż go tknąć, słyszysz?
— Słyszę, ale swojego nie odstąpię.
— Ani mi się waż! — zawarczał stary, podnosząc czarne, olbrzymie pięście, jakby do uderzenia. — Gdzie ona teraz?
— Matka ją wypędziła z domu.
Syknął przez zaciśnięte zęby i bure oczy zapadły mu głęboko pod brwi krzaczaste i rzucały tylko cień groźny na twarz szarą i suchą.
Zgarbił się i obchodził powoli to koło, które śpiewało rykiem szalony hymn siły uwięzionej, targającej się z wściekłością pomiędzy trzęsącymi się murami.
Przez małe zakurzone okienka budynku lał się srebrny, księżycowy kurz, w którym niby sine widmo, tańczyło z krzykiem bydlę olbrzymie.
Adam nie mogąc się doczekać więcej słów od ojca, powstał i zmierzał do wyjścia.
Stary wysunął się za nim i już za progiem szepnął:
— Zajmij się tą... przecież to nasza krew...
— Wziąłem ją do siebie.
Pochwycił go i żelaznemi ramionami przycisnął do serca.
Zielone, słodkie oczy syna wpiły się z wielką miłością w bure, rozłzawione oczy ojca, patrzyli w siebie do głębi, na wskroś i rozeszli się bez słowa.
Stary spiesznie obchodził maszynę i zaoliwionymi palcami wycierał oczy.