Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 139.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

jące się z pod peruk i brudnych chustek, ani ten cały chór nędzy, który lamentował w ostrem słońcu, wpośród drzew schnących, zmurszałych, gdzieniegdzie tylko zieleniejących, na trawnikach porosłych chwastem, z którego dziewanny wysmukłe i wielkie łopiany wysuwały blado-zielone liście.
Zaraz za drogą, miasto rozlewało się morzem czerwonych domów, kominów i dachów, po których grało słońce blaskami; huki, turkoty, świsty, napełniały ogródek ciągłą wrzawą i trzęsły drewnianemi, pokrzywionemi ścianami domu Wilczkowego.
Horn ze zdumieniem pełnem żywego współczucia przypatrywał się szeregom tej nędzy, stojącej przed domem i ze wzrastającem oburzeniem słuchał i wtajemniczał się w interesy Wilczka.
Nie mógł już dalej wytrzymać i gdy Wilczek załatwiwszy ostatnią sprawę, powrócił do izby, Horn w milczeniu wziął kapelusz i skierował się do wyjścia.
— Nie chodźcie jeszcze.
— Muszę iść do Szai, a przytem powiem prawdę, że to, co słyszałem i widziałem tutaj przed chwilą, przejęło mnie głęboką odrazą do pana, panie Wilczek... Zechce mnie pan uważać, a ze mną i całe nasze towarzystwo, za zupełnie sobie obce i nieznajome — powiedział ostrym głosem i obrzucając go pogardliwem spojrzeniem, chciał wyjść.
— Nie wypuszczę pana, musi pan wysłuchać tego, co powiem! — zawołał Wilczek spiesznie zagradzając mu sobą drzwi, zponsowiał od gniewu, ale mówił spokojnie.
Horn popatrzył mu prosto w oczy i nie zdejmując kapelusza, usiadł i rzekł sucho: