Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 146.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

niejszy, bo leży tuż przy pańskiej fabryce i prawie w mieście, możnaby założyć na nim śliczny park...
— Załóż pan, to moi robotnicy będą mieli gdzie odpoczywać w święto...
Powrócili przed dom i usiedli na ławce.
Horn pożegnał ich i poszedł, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu i udawali przed sobą, że się rozkoszują powietrzem przesyconem zapachem dymów i wyziewami głębokich rowów, pełnych gryzących odpływów fabrycznych.
Drogą ciągnęły nieprzerwanym łańcuchem wozy z cegłą i podnosiły duszący czerwonawy kurz, który osiadał na liściach wiśni i na trawach, a od fabryki Grünspana biły ustawiczne kłęby czarnych dymów i tłukły się pomiędzy drzewami ogródka i rozpościerały nad nim brudny, szary baldachim, przez który z trudem przesączało się słońce.
— Miałem do pana mały interes — zaczął pierwszy Grünspan.
— Wiem nawet jaki, wspominał mi o tem mój przyjaciel, Moryc Welt.
— Kiedy pan wiesz, to mówmy krótko i prędko — zawołał fabrykant z lekceważeniem.
— Dobrze. Ile pan dajesz za ten plac, który jest panu tak bardzo potrzebny.
— On mi nie jest potrzebny! Jabym go kupił tylko dlatego, żeby te brzydką chałupę zwalić i te drzewa wyciąć, mnie to przeszkadza, bo ja przez nie z mojego mieszkania nie widzę lasu. Ja bardzo lubię las.
— Ha, ha, ha!
— Pan się bardzo przyjemnie śmieje, dobry śmiech