Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 164.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Od dzisiaj jestem w waszej fabryce — powiedział Horn.
— Tak, a to dobrze! — odpowiedział cicho Adam, pochylając się nad jakąś częścią maszyny, którą przykręcał śrubami ślusarz i już się nie odezwał, bo maszynę szybko zaczęli zestawiać, naoliwiać i próbować, a po chwili złączona z główną transmisyą, zaczęła pracować razem z innemi.
Malinowski jakiś czas przypatrywał się jej ruchom, wstrzymywał na chwilę, oglądał przędzę, jaka się na niej wyciągała i dopiero po takiem sprawdzeniu odszedł długą ulicą pomiędzy maszynami, pociągając za sobą Horna.
— Cóż siostra? widzieliście ją w południe? — zapytał po chwili Horn, do ucha, bo syk przędzalni, drgania, świsty transmisyj i ciężki łomot kół zalewał sale strasznym wrzaskiem, w którym nie słychać było oddzielnych głosów.
— Nie, nie... nie... — szeptał boleśnie.
Weszli do małego pokoiku oszklonego, z którego widać było całą salę poprzecinaną u góry zwojami transmisyj, a u dołu ruchomymi konturami maszyn, przysłoniętych kurzem bawełnianym.
— Co wam jest? — zapytał, zobaczywszy, że Adam zaciął usta i ponuro patrzy na salę.
— Nic... cóż mi ma być?
Pochylił głowę, oparł twarz na szybie i bezmyślnie patrzył na jakieś koło rozszalałe w ruchu i migocące w słońcu niby tarczą rozpylonego srebra.
— Do widzenia. Czy prosto idziecie do domu z fabryki?