Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 167.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Bona dyskretnie stojąca pod oknem, zabrała dziewczynki i zaraz pojechali.
Przyjechali jeszcze na czas, bo amerykańskie kłusaki Szai rwały jak wiatr, ale pociąg równocześnie wchodził na stacyę zapchaną ludźmi.
Przed Szają jednak rozstępowali się wszyscy, czapki i kapelusze zrywały się z głów, głosy milkły, a wszystkich spojrzenia obejmowały z ciekawością wyniosłą postać, opiętą w długi, szary surdut. Gładził brodę, kiwał głową znajomym i szedł pomiędzy szpalerem, jaki się utworzył, z miną króla, który raczył łaskawie patrzeć na gęstwę biedną, rozstępującą się przed nim z pośpiechem.
Dziewczynki szły przed nim, podobne ze strojów do różowych motylów.
Z okien wagonów pierwszej klasy Wysocki już zdaleka zobaczył wychylające się głowy Róży i Meli i natychmiast rzucił się do drzwiczek wagonu.
Pierwsza wysiadła Róża, ciągnąc na łańcuszku popielatą, maleńką małpkę, która niezgrabnie podrygiwała i siadała co chwila na peronie.
— Jak się masz Róża! jak się masz! — wołał Szaja i gdy go Róża ucałowała ujął ją pod brodę dwoma palcami, pogładził drugą ręką po twarzy i szepnął wzruszonym głosem:
— Dobrze wyglądasz!... Dobrze żeś już przyjechała.
— Koko do pani! Koko! — wołała Róża na małpkę, która przestraszona tłumem i hałasem zaczęła się gwałtownie rzucać i wyrywać, aż ją musiała wziąć na ręce.
— Czekał pan na nas?... — pytała cicho Mela, gdy już szli wolno przez zatłoczone wyjście, do powozu.
— Czekałem na panią... — nie śmiał jej mówić po