Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 170.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

żadnego z uczuć na myśl jasną, pchany bezwiednem pragnieniem samotności poszedł za miasto, jakąś ulicą świeżo wytkniętą w poprzek nie zniwelowanych jeszcze zagonów zbóż, wpośród których budowano domy i fabryki.
— Kocham ją! Tak, kocham ją! — myślał, stając i wpatrując się w szeregi wiatraków stojących na wzgórkach i w to powolne okręcanie się śmig, które jak spracowane ramiona wznosiły się i opadały ciężko na tle nieba jasnego.
Skręcił w pole zasiane owsem, po którem przeganiały się czarniawo-połyskliwe fale i biły w płową ścianę żyta, które z chrzęstem kłaniało mu się do nóg i sypało rdzawe igiełki kwiatów pachnących chlebem, a za żytem leżały wielkie tafle zieleni, na których wnosiły się szare domki o błyszczących w słońcu oknach; skowronki zrywały się z pod nóg i dzwoniły ku bezchmurnemu niebu.
Patrzył na ich trzepoczące skrzydła, aż zginęły mu w przestrzeni i szedł pełen ogromnej radości życia, oddychania, ruchu; z piersią pełną tej samej nieśmiertelnej potęgi, jaka biła z młodych traw, jaka promieniowała w modrych oczach habrów patrzących z puszcz żytnich, w szeleście zbóż, w sykaniu koników, w pieszczącym powiewie wiatru.
Rozrzewnienie nim owładnęło tak silne, że czuł w oczach łzy czułości nieokreślonej, rwał pełne garście kłosów, chłodził nimi usta spieczone i szedł, nie wiedząc, gdzie idzie, aż mu zastąpiła drogę nizka, napół rozwalona chałupa, przed którą w cieniu wielkiej brzozy leżał jakiś człowiek na garści słomy; głowę miał nizko na kraciastej poduszce, oczy utkwił w delikatne obwisłe