Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 197.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

zmienionym głosem; wsunął rękę pod pelerynę i objął ją wpół i przygarnął do siebie bardzo silnie.
Poddała się temu uściskowi tak biernie, że uderzyła piersiami o jego piersi, ale cofnęła się zaraz całym korpusem, oparła się o poduszki powozu i głosem bez sił, bez dźwięku prawie, szepnęła:
— Cicho!... cicho!...
Twarz jej pobladła śmiertelnie, z trudem oddychała.
— Mela, ty prosto do domu potrzebujesz jechać? — zapytała nagle rozbudzona ciotka i po kilka razu powtarzała to zapytanie, nim Mela zrozumiała.
— Nie, niech ciocia jedzie. Wstąpię do Róży.
— A Walenty po ciebie potrzebuje przyjechać?
— Jeśli nie będę spała u Róży, to każe mnie odesłać swoimi końmi.
Wysiedli przed pałacem Mendelsohna.
Róża wyszła naprzeciwko nim do przedpokoju, bardzo ciekawie patrzyła i bardzo ironicznie przyjmowała grad pocałunków, jakimi ją zasypywała przyjaciółka.
— Jesteś sama? — zapytał Wysocki, napróżno usiłując drżącemi rękami zapiąć surdut i powiesić kapelusz na gładkiej ścianie.
— Nie sama, jest Koko, herbata i nuda! — odpowiedziała i utykając nieco i kołysząc szerokiemi biodrami, prowadziła ich do czarnego gabinetu.
— Skąd ten śpiew się rozchodzi? — zapytał nasłuchując, bo z góry od mieszkania Szai płynął szmer dźwięków monotonnych i rozpryskiwał się po dolnem mieszkaniu.
— Od ojca. Tak codziennie już teraz bywa. Boję