Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 214.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

dłóg, że uciekała na wielką werendę, ciągnącą się przez pół domu i osłoniętą zielonymi festonami wina dzikiego, ale i tam się nie uspakajała, bo oczy przywykłe do bezmiaru pól zielonych, do lasów siniejących na krańcach, do rozkoszy olbrzymiej nieba nie zasłanianego niczem, uderzały się o domy, o fabryki, o lśniące w słońcu dachy, o tę Łódź właśnie, która ją niby kamiennym pierścieniem ściskała ze stron wszystkich, o tę Łódź, o której marzyła, która miała dać jej ziszczenie wszystkich pragnień, a która ją teraz przejmowała głębokim, nieuzasadnionym smutkiem przeczuć lękliwych i ciemnych.
Wracała do mieszkania, jakby wstydząc się własnej słabości i z trudem tłumiąc te dziwne łzy nieokreślonej tęsknoty, napełniające jej oczy.
— Może ojcu czego potrzeba? — pytała od czasu do czasu, wychylając się przez okno.
— Niczego Anka, niczego, przecież już jesteśmy w Łodzi i za godzinę Karol przyjdzie na obiad — odpowiadał głośno, krzykliwie nawet, bo nie chciał, aby dziewczyna widziała, że i on się mazgaił wewnętrznie, więc dla pokrycia smutku zaczął podśpiewywać:

Miała babuleńka kozła rogatego
Tych bych, tych bych.


— A pchnijno Waluś!
Ale Walusia nie było, pozostał w Kurowie, a zastępował go Mateusz tymczasowo.
Westchnął pan Adam i zamilkł; zapatrzył się w brudne kłęby dymów, bijące z kominów fabryk Müllerowskich.
Odetchnął głęboko i zakaszlał się gwałtownie, bo powietrze było przesycone zapachem wapna rozrabia-