Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 215.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

nego i gotującego się asfaltu, którym wylewano sale w fabryce Karola.
Przysłonił usta chusteczką i zapatrzył się w długą uliczkę ogródka, biegnącą do fabryki, osadzoną przepyszną ramą krzewów centyfolii, obsypanych kwiatami białych i różowych róż.
Czas był bardzo piękny, cichy i ciepły; ogród chwiał się lekko i połyskiwał czerniawymi liściami czereśni, przysypanymi pyłem węglowym i sadzami.
Kilkadziesiąt drzew owocowych wznosiło korony o przyżółkłej już nieco zieleni i patrzyło łakomie w słońce i ku czystym przestrzeniom pól, zaczynających się niedaleko.
Ocknął się wreszcie i zagwizdał na kosa, wiszącego na werendzie, ale kos nie odezwał się na znane hasło, siedział na spodzie klatki osowiały, z opuszczonemi skrzydłami, senny, podniósł głowę, popatrzył tępo na swego pana i znowu drzemał.
— Nie idzie Karol? — zapytała Anka z mieszkania.
— Nie, dopiero za pół godziny będą gwizdać na obiad. Anka! chodźno dziewczyno.
Przyszła i usiadła na poręczy wózka i patrzyła w starego.
— Co ci to, Anka, co? Odważnie dziewczyno, tylko się nie daj, tylko się nie mazgaj. Widzisz ją, to mi zuch dopiero!... Ho, ho! jeszcze zapomnisz, że jakiś Kurów istnieje na świecie. Co tam, głowa do góry i marsz! — mówił prędko, pocałował ją, pogłaskał po głowie i zaczął gwizdać zapamiętale i wybijać takt nogą.
Potem kazał się Mateuszowi zawieźć do mieszkania i tam krzyczał, dyrygował robotnikami i podśpiewywał, zważając pilnie, by ten śpiew słyszała Anka.