Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 217.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

zipać. Psy do niczego... już w kącie ogrodu pod agrestem miały go w zębach, tylko futro mu się zasypało, ale się wyrwał i chlusnął na drzewo, my za nim, strzęsłam go, zleciał, psy do niego, a on mi parsknął w oczy i znowu chlust na tę dużą wiśnię. Wlazłam za nim... a on prawie przeze mnie skoczył dalej. U... zmachałam się... — wołała rozpromieniona, trąc kolano o kolano bo przy włażeniu na drzewo poobcierała sobie nogi i paliły ją teraz nieco.
Pan Adam ucałował ją w głowę i odgarnął z twarzy, rozsypaną, spoconą czuprynę.
— Chciałabym, żeby pan był moim wujaszkiem! — zawołała, obejmując go za szyję.
— Oho! pan Karol idzie z Morycem. Wie pan, ja panu będę mówiła wuju, dobrze?
— Dobrze, dobrze, bo ja nawet przez twoją ciotkę jestem jakimś twoim krewnym.
— Panno Anno! pan Karol z czarnym Morycem idą na obiad! — krzyknęła z werendy i poszła naprzeciw idących, bo bardzo lubiła Karola; psy poszły zgodnie za nią i zaczęły wedle starego kurowskiego obyczaju naszczekiwać na gości.
— Cicho Kurta, cicho pieski, to wasz pan, a tamtego żyda nie można gryźć, bo nie pachciarz! — uspakajała, głaszcząc po łbach.
— Ja się z panami nie witam, pan Karol nie był u nas dwa tygodnie, a pan Moryc z tysiąc lat.
— Za to ja pannie Kamie przywiozłem coś z Berlina, tylko nie mam przy sobie, ale przyniosę do domu.
— My takie obietnice dobrze znamy na Spacerowej, tak samo i pani Stefania nie wierzy panu Karolowi, bo obiecuje przychodzić, a nie był dwa tygodnie —