Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 221.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

z Kamą odeszły, nie mogła wytrzymać dłużej, zdawało się jej, że słyszy jęki rannych...
Posłała Mateusza, żeby się dowiedział szczegółów, a nie mogąc się go doczekać, zabrała swoją podręczną apteczkę, wypróbowaną tylokrotnie w Kurowie i poszła.
Ze zdumieniem zobaczyła, że w fabryce idzie robota w dalszym ciągu.
Mularze pogwizdując stali na rusztowaniach przy głównym korpusie, blacharze rozwijali na dachach wielkie arkusze blachy cynkowej, podwórze było zapchane wozami, cegłą i wapnem, a w przyszłej przędzalni najspokojniej ustawiano maszyny.
Karola nigdzie nie zobaczyła, wyszedł na miasto, jak ją objaśniono, wskazując jednocześnie salę, w której pracował Maks Baum.
Wyszedł do niej spiesznie, był w niebieskiej bluzie, z twarzą poczernioną, z pozlepianymi od potu włosami, z fajką w zębach i z rękami w kieszeniach.
— Co się stało? — zapytała.
— I... nic. Zwaliło się rusztowanie, które i tak rozbierać miano.
— Nie było żadnego wypadku z ludźmi?
— Karol nie zginął wyszedł z Morycem przed chwilą — odpowiedział sucho.
— Wiem o tem, ale czy robotnicy nie ucierpieli, bo słyszałam krzyk...
— Podobno jest ktoś potłuczony, bo również słyszałem ryczenie.
— Gdzie oni są? — zapytała trochę rozkazująco, bo już ją niecierpliwiła niedbałość jego odpowiedzi i jakby wyzywający nieco wyraz twarzy.