Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 231.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiętam, wiem, że na jedno słowo otworzyłby mi kasę na rozcież... ale... tego słowa powiedzieć nie mogę... niestety, nie mogę...
— Jeśli idzie o fabrykę, o całą przyszłość, to jabym się długo nie namyślał... jabym wszystko puścił... a powiedział to słowo... — szepnął znacząco Moryc.
— Nie mogę... choćbym chciał... nie mogę.
— A jeśli będziesz musiał?...
— Tymczasem tego musu jeszcze niema. Nie mówmy o tem!
Wstrząsnął się.
— Ty Karol jesteś przesądny, a to nie pomaga w interesach. Ty o wielu rzeczach już myśleć umiesz, ale boisz się jeszcze je wprowadzać w życie. To cię może drogo kosztować, bo na przesądy trzeba mieć duży grosz...
— Myślisz, że to, co nazywasz przesądami, to garderoba, którą w każdej chwili zmienić można? To wgryzło się w krew i dlatego taka ciężka z niem walka, a ciężka i dlatego, że jeszcze nie zupełnie jestem przekonany o bezużyteczności tych przesądów, a czasami myślę... ale mniejsza z tem.
— To źle. Z takiemi głupstwami można być najlepszym kolorystą w świecie, ale trudno być średnim nawet fabrykantem w Łodzi. Może się wahasz? Może masz ochotę powrócić do Knolla, przyjmie cię... — drwił Moryc, skubiąc brodę nerwowo.
— Daj pokój. Nie powraca się do dzieciństwa.
— Nie, ale można z niego nigdy nie wyrastać.
Karol się nie odezwał, tylko uważniej spojrzał w jego oczy.
— Mogę ci dostarczyć pieniędzy.