Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 242.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

głosem i łzy jak groch zaczęły się toczyć coraz gęściej po jej twarzy.
— Kama moja! Dziecko drogie, Kama! dzieciaku cudny! — szeptał porwany i rozrzewniony, całując ją po rękach.
Kama wyrwała je, zasłoniła sobie twarz i przez łkanie wołała:
— Ja pana już nie kocham! Żeby pan był nieszczęśliwym... tobym... tobym... za panem poszła w ogień... na śmierć... ale... ale pan jest obrzydliwy... zły człowiek. Pan nie jest nieszczęśliwy... pan mnie oszukiwał...
Płakała spazmatycznie, Horn już nie wiedział co robić, próbował się tłomaczyć, ale Kama nie chciała słuchać, a jemu pomimo rozrzewnienia śmiać się chciało z jej dzieciństwa, więc usiadł przy niej. Odsunęła się gwałtownie, pochwyciła pieska z kanapy i zastawiając się nim, wołała:
— Gryź go Picolo, gryź, bo to niedobry człowiek, oszukał Kamę, bo go już nie kocham.
Uśmiechnął i zwrócił się ku wyjściu, bo i fabryki zaczęły już ryczeć swoją pieśń poobiednią.
— Pan się nawet ze mną nie żegna? To pan mnie nawet nie przeprasza? — zawołała prędko, ocierając łzy. — Dobrze. Od dzisiaj się nie znamy. Dobrze. Od dzisiaj będę chodziła na spacer z Malinowskim, albo z Krzeczkowskim, albo z Blumenfeldem, albo z tymi, z którymi będzie mi się podobało. Tak, tak, zrobię to, jak ciocię kocham, żeby pan nie myślał, że idzie mi o pańskie towarzystwo...
— I mnie wszystko jedno, bo się będę lepiej i weselej bawił w Arkadyi niż z Kamą.