Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 248.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

samego o mało już którego dnia szlak nie trafił... Kochany pan Moryc, prawda, pan jesteś bardzo blady, pana pewnie serce boli, może zawołać doktora?
Moryc uśmiechnął się drwiąco z jego wystraszonej miny.
— Uspokój się pan trochę. Zaraz, ja tu mam kolońską wodę, wytrę panu głowę.
Zmaczał chustkę i chciał ją położyć na skroniach Moryca.
— Daj pan pokój, jestem zupełnie zdrów i przytomny.
— To mnie bardzo cieszy. Aj, aj! jak mnie pan przestraszył, to się na mojem zdrowiu odbije. Ale pan jesteś dowcipny, ha, ha, ha! żeby mi takiego figla urządzić, a ja się szczerze przyznam, że uwierzyłem, ha, ha, ha! to mi się podoba. No, dajno pan pieniądze, bo w kasie czekają na nie. Bardzo dowcipne, bardzo...
— Nie mam. Powiedziałem już panu, że pożyczyłem je sobie.
— Co to jest? To gwałt, to złodziejstwo! to rozbój w biały dzień! — krzyczał, rzucając się ku niemu.
Ale Moryc ściskał silniej kij w ręku i spojrzał zimno.
— Panie Blumenfeld, każ pan telefon połączyć z policyą! — krzyknął do kantoru. Ja z panem pogadam inaczej! Ty złodzieju. Ja cię każę zgnoić w kryminale, wyszlę na Sybir, okuję w kajdany!
— Cicho pan bądź, bo pana wsadzę do kozy za obelgi, a policyą pan nie strasz... Gdzież są dowody, że te pieniądze, któreś mi pan dał w czeku na Lipsk, są pańskie, a nie moje, co? — zapytał zimno.
Bankier oprzytomniał, usiadł i długo patrzył na