Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 251.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Moryc umilkł i zapatrzył się na szereg wozów moknących na coraz gęstszym deszczu, a w końcu rzekł spokojnie:
— Wełnie nie wiele przybędzie wagi, bo widzę, że wańtuchy nowe.
— Pan jesteś za... sprytny! — odezwał się bankier i kazał pokryć wełnę oponami.
— Ja znałem dobrze pańskiego ojca — zaczął znowu, uprzejmie podając mu cygaro.
— Mądry człowiek, tylko głupią plajte zrobił.
— Jak się komu nieszczęści, to i z pięści zachrzęści! — rzekł sentencyonalnie.
— Cóż pan powiesz na mój plan?
— A pańska matka była moją kuzynką, pan wiesz?
— Sprzedawała resztki na Piotrkowskiej i trochę na fanty dawała...
— Pan jesteś do niej podobny, ona była śliczna kobieta, obszerna, duża kobieta. Ja panu coś powiem. Pan masz głowę, pan mi się podobasz... A że ja lubię jak młodzi mają rozum, że ja lubię mądrym pomagać, to ja panu pomogę. Mnie się podoba pański projekt.
— A ja wiedziałem, że pan jesteś mądry człowiek.
— Zrobimy spółkę.
— Dasz pan pieniędzy?
— Dam panu.
— Dużego kredytu?
— Wyrobię panu.
— Dobrze, to możemy się pocałować na początek spółki.
— Ślicznie! Lepiej się sto razy pocałować, jak raz stracić trzydzieści tysięcy.
Obszernie przedyskutowali punkty przyszłej spółki i ułożyli program działania.