Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 262.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

swojego sklepiku na Starem Mieście i targowania się o kopiejki — szeptał pogardliwie Grosman.
— Dzień dobry, Mela! — zerwał się do niej i podszedł.
— Dzień dobry, Moryc. Dziękuję ci bardzo za kwiaty, sprawiły mi wielką przyjemność.
— Nie było już piękniejszych u ogrodnika, bo byłbym ci je przysłał.
Mela uśmiechnęła się nieco. Była dzisiaj bardzo blada; smutek wiał od jej uśmiechu i od jej oczów pociemniałych, rozszerzonych nieco przez lekkie wpadnięcie, podkrążonych sinawemi piętnami. Poruszała się dziwnie miękko a ociężale, jak ludzie wyczerpani cierpieniem. Podała ojcu cukier nasycony kroplami, spojrzała zimno na siostrę i nie zauważywszy umyślnie wyciągniętej do siebie ręki Grosmana, wyszła do drugiego pokoju.
Przez otwarte drzwi Moryc widział jej twarz pochyloną nad babką, wiecznie siedzącą w fotelu, pod oknem. Gonił oczami jej powolne ruchy i szlachetną linię głowy i czuł, że mu serce bije szybciej, że jakieś dobre wzruszenie ogarniać go poczyna. Więc już nie wiele słyszał skarg starego, ani płaczliwych żalów Reginy, narzekającej, iż Grosman źle się tłumaczył przed sędzią śledczym, że przez swoją głupotę gotów ich zgubić.
— Sza... sza... dzieci, dosyć! Wszystko będzie dobrze... Trochę się straci, ale zawsze cały geszeft da siedemdziesiąt pięć procent. Ja zaraz pojadę do Grosglücka, niech załatwi się z denuncyantami przez swojego człowieka, my nie możemy się w to mieszać.
— On musi się tem zająć szczerze, jeśli za swoje trzydzieści tysięcy nie chce wziąć — pięciu!
— Tak, bo jak dobrze pójdzie, dostanie piętnaście,