Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 294.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

rając chusteczkę i chowając ją zbyt śpiesznie — Mateusz, pomimo zakazu, perfumuje mnie ciągle zamiast pilnować, aby w pralni nie zamieniali drobiazgów — mówił niedbale, ale czuł, że Anka nie uwierzyła w to niezręczne tłomaczenie.
Posiedział jeszcze chwilę, próbował nawet szerokiej, serdecznej rozmowy, ale spotykał się ciągle z niedowierzającym wzrokiem dziewczyny, więc wstał do wyjścia.
Anka wyprowadziła go jak zwykle na werendę, gdzie już Mateusz czekał z latarnią.
— Mateusz, nie perfumujcie panu chusteczek tak silnie — powiedziała cicho.
— Ja ta nie perfumuje, u nas ta nijakich perfumów niema — odparł zaspanym głosem.
Anka drgnęła nieco, patrząc na zakłopotaną twarz Karola.
— Może pan z nami jutro pojedzie do kościoła?
— Jeśli będę mógł, to dam znać rano.
Z tem się rozstali.
Anka wolno powróciła do mieszkania, kazała pogasić światła, wydała polecenia na jutro, powiedziała ojcu dobranoc i znalazłszy się w swoim pokoju, stanęła przy oknie i długo patrzyła w ciemne przepaście nieba, długo rozczuwała wszystko.
— A wreszcie, to mnie już nic nie obchodzi — szepnęła do siebie.
Ale to była nieprawda, obchodziło ją to więcej nawet, niż pragnęła, tylko nie chciała poddać się tym bolesnym, upokarzającym jej dumę spostrzeżeniom, tym brutalnym faktom, jakie przed nią stawały.
— Nie stanę mu pewnie na drodze do szczęścia — powiedziała sobie rano, po nieprzespanej nocy, zacięła