Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 295.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

się w sobie i w takiej dumie, która nie pozwalała się skarżyć i płakać.
Zamknęła wszystko w sobie.
Przy śniadaniu była jak zwykle spokojna. Służąca dała znać, że gromada robotników przyszła i koniecznie ją chce widzieć.
Anka wyszła na werendę, nie wiedząc o co im chodzi.
Pana Adama też za nią wtoczyli.
Na werendzie było kilku mężczyzn i kobiet, ubranych świątecznie, z bardzo uroczystemi twarzami.
Na jej wejście wysunął się zaraz Socha, który teraz był furmanem u Borowieckiego, pocałował ją w rękę, schylił się do nóg wedle odwiecznego zwyczaju, cofnął się nieco, chrząknął, obtarł nos rękawem surduta, obejrzał się na żonę stojącą z boku i rzekł mocno.
— A to myśwa się zmówili i przyszli podziękować naszej dziedziczce kochanej za tego chłopaka, co go to połamało, a u panienki się likował, za te kobite, co to una wdową ostała, po tym Michale, co go te rusztowanie zabiło i za te dziecioki co ostały, niby po tym Michale, co go to rusztowanie zabiło i za te dobrość jaką im panienka robi — wypowiedział jednym tchem i obejrzał się na żonę i na kolegów, którzy potakiwali głowami i poruszali ustami, jakby mówiąc z nim razem.
Odetchnął i mówił dalej.
— My jesteśwa biedne sieroty, a panienka chociaż ani nam warzona ani pieczona, a dobra kiej matka rodzona. Naród się zmówił, coby za to wszystko podziękować z serca. Przez podaronków myśwa przyszli, ale podaronki... ale... podaronki... całujta ścierwa panienke