Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 317.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie tyle jednak co mnie, nie tyle — mówił z wyrzutem.
— Jakże, pańskie szczęście jest mojem szczęściem — powiedziała i odeszła, bo Nina Trawińska wołała ją do altany w ogrodzie.
— Gniewa się jeszcze, muszę się nią trochę zająć na nowo — myślał, wchodząc na werendę, gdzie wystawiono stoły z jadalni, bo tam było zbyt ciasno i duszno.
Gospodarzył bardzo uroczyście Moryc i zajmował się wszystkiem, odchodząc co chwilę z Grosglückiem na jakieś tajemnicze szepty.
Maks Baum tylko nie brał prawie udziału w ogólnej wesołości, siedział przy swoim ojcu, który zaproszenie przyjął i przyszedł, ale straszył wszystkich swoją ponurą, wyschniętą twarzą, jakby pokrytą pleśnią grobu, nie rozmawiał z nikim, czasem pił, przyglądał się zebranym, a zapytany odpowiadał zupełnie przytomnie i patrzył na nowe, czerwone kominy fabryki.
W małym pokoiku od ulicy siedział ksiądz Szymon, Zajączkowski, pan Adam, a na czwartego Kurowski; grali w preferansa i kłócili się wszyscy z dawną przyjemnością; wszyscy prócz Kurowskiego, który zawsze po rozdaniu kart, znikał dyskretnie, odszukiwał Ankę, zamieniał z nią kilka słów i powracał, kpiąc po drodze z pijanego Kesslera, ale grał źle, ciągle się mylił, psuł grę innym, za co słuchać musiał wymówek pana Adama i krzyków Zajączkowskiego, tylko ksiądz Szymon śmiał się z zadowolenia, bił cybuchem po sutannie i wołał:
— Dobrze, dobrze moje dzieciąteczko kochane. A toś jegomość dobrodzieju mój kochany zadał takiego bobu Zajączkowi, że popamięta. Ha, ha, ha! położyć się