Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 371.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się tam dzieje, Anka? — zapytał stary niespokojnie.
— Nic... nic... podobno u Trawińskiego stał się jakiś wypadek — odpowiedziała prędko, sama zapaliła lampę i drżącemi rękami zapuściła rolety.
— Panienko... laboga... adyć... — wrzasnęła służąca, wbiegając.
— Cicho... — krzyknęła gwałtownie. — Zapal lampę, bo tu za ciemno...
— Adyć się już pali...
— Prawda... dobrze... idź... zawołam cię...
Głucha, splątana wrzawa pożaru podnosiła się coraz bardziej, potężniała i zaczęła się już wdzierać przez okna i drzwi.
— Boże! Boże!... — szeptała bezradnie, nie wiedząc co robić, jak przytłumić te szumy, aby ich nie usłyszał pan Adam.
— Anka, poproś pana Maksa na herbatę.
— A dobrze. Zaraz napiszę do niego.
Rzuciła się do biurka, odsuwała krzesła, trzaskała szufladami, rzuciła na ziemię jakiś wazon, potem ciężką tekę z papierami, przy podnoszeniu której przewróciła kilka krzeseł, to szukała atramentu, stąpała głośno, hałaśliwie uderzała drzwiami.
— Co ty wyrabiasz dzisiaj! — mruknął chory, który jakoś niespokojnie nastawiał uszów i chwytał pomimo pewnej głuchoty, te dziwne drgania krzyków napełniających coraz więcej pokój.
— Niezgrabna jestem... bardzo niezgrabna... to nawet już Karol zauważył!... — tłomaczyła się i wybuchnęła długim, bezprzyczynowym śmiechem.
Zajrzała do drugiego pokoju, aby spojrzeć na fabrykę.