Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 378.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie pytał się o nic i poszedł do kantoru, który ocalał razem ze składami gotowego towaru, prawie pustymi.
Dach był tylko zerwany na tych nizkich parterowych budynkach.
W kantorze jęczał stary Jaskólski, poparzony przy ogniu, opatrywał go Wysocki.
Borowiecki przez wybite okno patrzył jeszcze na dymiące gruzy, a potem powiedział przyciszonym, ale mocnym głosem do Moryca:
— No i cóż! trzeba zacząć na nowo.
— Tak, tak! Ażebyś ty wiedział co ja przeszedłem! Jestem zupetnie chory, boję się o siebie... Co za nieszczęście, co za nieszczęście... Byłem w mieście, patrzę, jedzie straż, no, niech jedzie zdrowo, niech się spóźni, a tu ktoś mówi: Borowiecki się pali... Przyjechałem, już cała przędzalnia była w ogniu! Co ja przeżyłem, co ja przeżyłem!
Narzekał dalej płaczliwym głosem, symulował rozpacz i wielką boleść, a bystremi oczami nieznacznie obserwował twarz Karola.
Borowiecki słuchał długo, aż w końcu znudzony tem opowiadaniem w kółko, nachylił się i szepnął mu bardzo cicho do ucha:
— Nie blaguj, to twoja robota!
Moryc odskoczył gwałtownie i zaczął krzyczeć:
— Ty jesteś waryat! Ty masz bzika, ty!...
— Powiedziałem.
Odwrócił się do Mateusza, który zapłakany, ubrudzony, całował go po rękach i bełkotał coś niewyraźnie.
Karol tyle zrozumiał, że ktoś umarł.
— Kto umarł, gadaj po ludzku — krzyknął zniecierpliwiony.