Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 412.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

jutro — o którego nudzie myślał z przerażeniem. — Godziny płynęły wolno, miasto spało ale spało niespokojnie, gorączkowo — bo przez pohaftowany światłami nocny tuman jaki je oblał, przebiegał czasem dreszcz jakiś, — to znowu rozlegał się jęk głęboki, przeciągły, bolesny — jakby jęk maszyn spracowanych, ludzi mordowanych lub drzew skazanych na zagładę; to jakiś krzyk zrywał się z głębi pustych ulic, drgał chwilę i roztapiał się w milczeniu — to jakieś nieodgadnione drganie, pełne błysków tajemniczych, głosów, płaczów, szlochań, śmiechów — cała gamma przeszłego czy jutrzejszego życia, rozlewała się po mieście i była niby marzeniem sennem tych murów, drzew spowitych w mroki, ziemi zmordowanej...
To chwilami panowała tak głęboka, przerażająca cisza, że można było wyczuć pulsacyę tego uśpionego olbrzyma, który przymarł do ziemi i spał tak ufnie jak dziecię na piersiach matki.
Tylko daleko, po za murami, hen na polach, dookoła tej „Ziemi obiecanej“ w głębiach nieodgadnionych nocy, wrzał ruch jakiś, rozlegały się szmery głosów, turkoty, szumy, echa śmiechów, łkań, przekleństw.
Wszystkiemi drogami, połyskującemi kałużami wód wiosennych, które biegły ze wszystkich krańców świata do tej Ziemi obiecanej, wszystkiemi ścieżkami co się wiły wskróś pól zieleniejących i sadów kwitnących, wskróś lasów pełnych zapachów brzóz młodych i wiosny, wskróś wiosek zapadłych, moczarów nieprzebytych — ciągnęły tłumy ludzi, setki wozów skrzypiało, tysiące wagonów leciało jak błyskawice, tysiące westchnień wznosiło się i tysiące rozpalonych spojrzeń rzucało się