w płomień się zamieniała. Litując się nad osamotnioną, nienawidziłem ją, uwielbiałem i czciłem z ekstatycznym zapałem. Zdawała się ona być ogniwem, wiążącym mnie z jednej strony z długim szeregiem rzeczy martwych i nieorganicznych tworów natury, z drugiej zaś jednoczącem ducha mego z najwyższą i przeczystą istotą Boga. Była dla mnie czemś zwierzęcem i boskiem zarazem, połączeniem nienawiści z rozkiełzanemi siłami ziemi.
Z głową płonącą i rozlicznemi szarpaną wrażeniami znalazłem się nagle na dziedzińcu zamkowym, a widok senory niby objawienie uderzył me oczy. Siedziała, jak zwykle, oparta o kolumnę, jaskrawa zaspana, istny obraz bezmyślnego zadowolenia. Mrugając powiekami w silnem świetle, rozkoszowała się niem jednak z biernem, jej tylko właściwem, a bezdusznem ukontentowaniem. Na widok też dziwnej tej istoty zapał mój prysł nagle, jak rzecz, którejby się wstydzić należało.
Zatrzymałem się i z trudnością panując nad głosem, drżącym jeszcze, spróbowałem wypowiedzieć kilka słów obojętnych. Spojrzała na mnie ze zwykłą dobrocią, głos jej zaś leniwy brzmiał sennym spokojem, stanowiącym wyłącznie jej królestwo. Po raz też pierwszy poczułem dla niej pewien szacunek, jako dla istoty tak niewinnej i szczęśliwej, a wracając na górę, porównywałem mimowoli spokój jej z niewytłumaczalną gorączką, szarpiącą mi duszę.
Przyszedłszy do siebie, zastałem na stole kawałek tego samego żółtego papieru, który wpierw już w północnym widziałem pokoju. Kartka zapisana była ołówkiem, widok zaś słów tych, kreślonych pospiesznie ręką ukochaną, złem mię przejął przeczuciem.
„Jeżeli posiadasz choć trochę życzliwości dla Olalli — czytałem z trwogą mimowolną, — jeżeli nie obcą ci jest iskra uczuć rycerskich, miej litość nad ciężko doświadczoną istotą i wyjedź ztąd dziś jeszcze.
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Olalla.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.