niewprawnym głosikiem, który nietrzymając się właściwego tonu, przeskakiwał z jednego urywku do drugiego z wdziękiem leśnego, dzikiego ptaka. Świegotanie to o tyle miłe na mnie czyniło wrażenie, iż wsłuchany w nie, czekałem, by się w jaką wydatną zamieniło melodję.
— Co to za pieśń? — spytałem go na koniec.
— Pieśń? — powtórzył ze zdziwieniem. — Nie, ja sobie tylko śpiewam.
Noc już zapadła, gdy dosięgliśmy wysoko wzniesionej małej płaszczyzny i grupy ciemno zarysowanych murów, stanowiących właściwą rezydencję. Zatrzymawszy muła przewodnik mój zeskoczył raźno z kozła i spróbował zaświstać donośnie. Milczenie jedyną było odpowiedzią. Głośne nawoływanie wywabiło dopiero z mieszkania służącego w prostym stroju chłopskim, ze świecą w ręku. Przy chwiejnem jej świetle spostrzegłem starą, w stylu muratyńskim wzniesioną bramę, zamkniętą dużemi żelaznemi kratami. Wieśniak zabrał wózek, Felipe zaś otworzył boczną, małą furtkę, a odebrawszy lichtarz z rąk jego, poprowadził mnie przez duże podwórze i korytarz w górę, na pierwsze piętro. Tu minęliśmy długi szereg drzwi, aż wszedłszy wyżej jeszcze, znalazłem się w obszernem; lecz pustem nieledwie mieszkaniu.
Pokój, przeznaczony dla mnie, posiadał trzy wielkie okna, zdobny zaś na ścianach i suficie w piękne wykładania drzewne, odznaczał się zarazem niezwykłym, ze skór przeróżnych zwierząt zeszytym, dywanem. Wesoły ogień trzaskał na kominku, rozświetlając fantastycznym swym blaskiem posępną komnatę. Stoliczek, przysunięty ku ożywczym płomieniom, wabił zastawą do wieczerzy; łóżko, przygotowane na spoczynek, nęciło z daleka.
Drobne te szczegóły uderzyły mię tak mile, iż zadowolenie moje wypowiedziałem chłopcu. Felipe,
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Olalla.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.