Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/106

Ta strona została przepisana.

oczy złoto-brunatne przykuwały moje swem spojrzeniem. Twarz o doskonale subtelnych, jakby rzeźbionych rysach, oszpecał jednakże dziwnie okrutny, ponury, zmysłowy wyraz. Coś, zarówno w twarzy jak i w całej postaci, coś najdoskonalej nieuchwytnego, jakoby echo, odbite od echa, zdawało się przypominać rysy i postawę mego przewodnika. Stałem tak przez długą chwilę, czując się niemile pociąganym i odpychanym równocześnie, rozmyślając nad tem zdumiewającem podobieństwem. Wspólny, cielesny materyał tego rodu, przeznaczony pierwotnie dla tak dostojnych, możnych dam, jak ta patrząca na mnie z płótna, służy teraz podlejszym celom, nosi proste, wiejskie suknie, siada na koźle i trzyma w ręku lejce zaprzęgu z mułami, aby przywieźć do domu lokatora. Może zachowało się jeszcze ogniwo łączne, może jaka cząsteczka delikatnego ciała, przyodzianego niegdyś w atłasy i złotogłowia zmarłej damy, drży teraz za szorstkiem dotknięciem bajowej kurtki Filipa.


Pierwsze promienie poranku oświetlały portret w całej pełni, gdy obudzony ze snu, leżałem na łóżku, a oczy moje spoczywały wciąż na tej twarzy z coraz rosnącem upodobaniem. Piękność jej omotywała mi zdradnie serce, uciszając moje skrupuły, jedne po drugich. I chociaż wiedziałem, że kochać taką kobietę, znaczyłoby to podpisać i przypieczętować własny wyrok śmierci, wiedziałem zarazem, że gdyby żyła, kochałbym ją. Podwójna świadomość jej przewrotności a mojej słabości czyniła mi się z każdym dniem jaśniejszą. Postać z portretu stała się bohaterką moich marzeń dziennych, w których oczy jej wiodły do... sowicie nagrodzonych... zbrodni! Rzucała ponury cień na moją wyobraźnię, i gdy przebywałem na świeżem powietrzu jasnego nieba, oddając się z zapałem ćwiczeniom ciała, by odnowić zba-