Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/108

Ta strona została przepisana.

W ciągu tych pierwszych dni nie widziałem nikogo, oprócz Filipa, jeżeli nie liczyć portretu, a ponieważ chłopiec był najwidoczniej słabym na umyśle i miewał chwile szału, mogłoby się wydawać dziwnem, że znosiłem ze spokojną obojętnością jego niebezpieczne sąsiedztwo. Mówiąc prawdę, było to przez czas niejaki dość męczącem, ale wkrótce otrzymałem nad nim tak zupełną władzę, że mogłem pozbyć się wszelkiej obawy.
Zdarzyło się to w następujący sposób. Był on z natury leniwym i wielkim włóczęgą, a jednak siedział w domu i nietylko wypełniał wszystkie me zlecenia, ale codzień jeszcze pracował w ogrodzie, albo w małej fermie, położonej na południe od »rezydencyi«. Tu pomagał mu stary chłop, którego widziałem w noc mego przybycia i który mieszkał daleko, na skraju zagrody, o jakie pół mili odległości, w pustej szopie. Dla mnie wszakże było jasnem, że z nich obu Felipe pracował stanowczo więcej. A choć nieraz widziałem, jak rzucał łopatę i kładł się spać pomiędzy tem samem zielskiem, które wykopywał, jednakże wytrwałość jego i energia były godne podziwu same przez się, tem bardziej, że najwidoczniej były one obce jego usposobieniu, owocem trudnego wysiłku. Ale podziwiając jego pracowitość, zdumiewałem się równocześnie, co mogło obudzić i podtrzymywać w chłopaku tak ograniczonym to wytrwałe poczucie obowiązku? Jak długo, zapytywałem, zdoła ono przeważyć jego naturalne instynkta? Prawdopodobnie ksiądz był jego doradcą i kierownikiem; ale ksiądz zjawił się pewnego razu w »rezydencyi«. Widziałem go z niewielkiego wzgórza, na którem rysowałem, jak przyjechał i odjechał po upływie godziny, a przez cały ten czas Felipe pracował spokojnie w ogrodzie.
Nakoniec, w duchu bardzo niechwalebnym, postanowiłem zachwiać chłopca w jego dobrych postanowieniach i zaczaiwszy się nań u bramy, nakłoniłem go łatwo,