Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/111

Ta strona została przepisana.

nego płaskowzgórza. Ze wszystkich stron zamykały ją góry, tylko z wysokości dachu, gdzie znajdował się gołębnik, można było widzieć między dwoma szczytami mały skrawek równiny, rozbłękitniony w niezmiernej dali. Powietrze w tych wysokościach poruszało się swobodnie i szeroko; wielkie obłoki gromadziły się tu często, ale wiatr je rozrywał i przerzucał w strzępach po za szczyty wzgórz. Chropawy, choć przyciszony bełkot potoków górskich podnosił się ze wszech stron wokoło. Można tu było badać dziksze, właściwe bardziej odległym czasom, cechy natury, która zachowała tu coś ze swej pierwotnej dziewiczej siły. Zachwycałem się od pierwszego dnia przyjazdu tym wspaniałym widokiem i wciąż zmiennem powietrzem, a także starożytnym i wpół-zrujnowanym gmachem, który zamieszkiwałem. Ten ostatni wysoki, podłużny, zaopatrzony był po bokach, u dwóch przeciwnych rogów w konstrukcye na kształt baszt, z których jedna panowała po nad bramą, obie zaś podziurawione były strzelnicami muszkietowemi. Dolne piętro było oprócz tego całkowicie ogołocone z okien, tak, że jeżeliby budynek obsadzono załogą, nie możnaby go wziąć bez pomocy artyleryi. W pośrodku znajdowało się otwarte podwórze, wysadzane drzewami granatu. Z podwórza marmurowe schody wstępowały szerokim szlakiem ku otwartej galeryi, biegnącej wokoło i wspierającej się od strony dziedzińca o wysmukłe, kształtne kolumny. Stąd znowu liczne wewnętrzne schody prowadziły do górnych piętr domu, który był rozłamany tym sposobem na wyraźne kondygnacye. Okna wewnątrz i zewnątrz były szczelnie pozamykane; niektóre z kamiennych ornamentów poodpadały, zwłaszcza w górnych częściach; dach został wyszczerbiony w jednem miejscu przez jeden z tych gwałtownych wichrów, tak pospolitych w tych górach, a cały dom, przeglądający z po nad gaju strzyżonych drzew korkowych, prawie bezbarwny