Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/115

Ta strona została przepisana.

czajem siadać przy niej cztery razy dziennie, gdy wychodziłem, lub wracałem i rozmawiać z nią sennie, sam nie wiem, o czem. Powoli polubiłem to nieme, nieledwie zwierzęce sąsiedztwo, jej piękność i jej głupota rozbrajały mnie. Począłem upatrywać pewien transcendentalny rozsądek w jej spostrzeżeniach, a jej niezgłębiona dobroduszność wzbudzała mój podziw i zazdrość. Sympatya moja była odwzajemnioną; moja obecność cieszyła ją wpółświadomie, podobnie jak człowieka, pogrążonego w głębokich medytacyach, cieszyć może szmer strumienia. Nie mogę, co prawda, powiedzieć, aby twarz jej rozjaśniała się za mojem nadejściem, gdyż zadowolenie było wiecznie rozlane na jej obliczu, jak u niektórych bezmyślnych posągów; ale mogłem poznać przyjemność, jaką jej moja obecność sprawiała po pewnych, bardziej poufałych oznakach, aniżeli spojrzenie. Jednego dnia, gdy siedziałem obok niej dość blizko na marmurowym szczeblu schodów, wyciągnęła nagłym ruchem jedną ze swych rąk i poklepała moją. Potem przybrała obojętnie swą zwykłą postawę, zanim umysł mój zdołał wyczuć tę pieszczotę, a gdy zwróciwszy się ku niej, spojrzałem jej w twarz, nie mogłem dostrzedz na niej żadnego uczucia, któreby odpowiadało temu postępkowi. Było widocznem, że nie przywiązywała doń żadnego znaczenia i byłem zły sam na siebie, że mogłem na chwilę przypuszczać inaczej.
Widok maski i (jeżeli mogę się tak wyrazić) znajomość z nią utwierdziły mię w mniemaniu, jakie wytworzyłem już sobie o synu. Krew tej rodziny widocznie zubożała, może wskutek długiego zwyczaju zawierania małżeństw tylko między krewnymi, co, jak wiedziałem, było pospolitym błędem pysznych i wyłącznych. Ciało, wszakże, nie zdradzało jeszcze żadnych oznak upadku, przekazane potomkom w swej niezrównanej kształtności i sile, a twarze, które spoglądały na mnie dzisiaj,