Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/133

Ta strona została przepisana.

całem się na myśl podobnych zaślubin i począłem być zazdrosnym sam o siebie. Nie, nie w taki sposób pragnąłem być kochanym. A potem, zdjęła mnie ogromna litość dla tej dziewczyny. Pomyślałem, jak ciężkiem musi być jej upokorzenie na myśl, że ona, zatopiona w swych studyach i modlitwie pustelnica, świątobliwa mistrzyni Filipa, zmuszoną była wyznać w podobny sposób swą niepokonaną słabość dla człowieka, z którym nie zamieniła nigdy słowa. Litość pochłonęła wnet wszystkie inne uczucia. Pragnąłem tylko odnaleźć ją, pocieszyć i uspokoić, powiedzieć, jak całkowicie miłość jej odwzajemnioną była z mej strony i jak wybór ten, choć dokonany na ślepo, był godnym jej samej.
Dnia następnego mieliśmy wspaniałą pogodę. Niezgłębiona toń błękitu rozpostarła się, jak modry baldachim po nad górami. Słońce lało blaski wokoło. Szelest wiatru pomiędzy drzewami i szmer niezliczonych potoków, spadających z gór, napełniał powietrze delikatną i czarowną muzyką. Ale nieznośny smutek przytłaczał mą duszę. Serce moje płakało za widokiem Olalli, jak dziecko płacze za matką. Usiadłem na głazie skalnym u stóp nizkich skał, okalających płaskowzgórze z północy. Stamtąd spoglądałem w zalesioną dolinę strumienia, gdzie nie stąpiła noga ludzka. W usposobieniu, w jakiem się znajdowałem, miłym mi był widok tej odludnej pustki. Brakowało tu tylko Olalli, i myślałem, jak wspaniałem i rozkosznem byłoby życie, spędzone wyłącznie z nią, wśród tego orzeźwiającego powietrza, w tem dzikiem i wdzięcznem otoczeniu. Myśl ta, zrazu drżąca i nieśmiała, wzbierała w mej duszy taką dumną radością, że zdawałem się rosnąć w sile i postawie, jak Samson.
I w tem nagle spostrzegłem zbliżającą się Olallę. Wyłoniła się z gaiku drzew korkowych i szła wprost ku mnie. Podniosłem się i czekałem. Gdy tak stąpała,