Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/141

Ta strona została przepisana.

— Kocham cię — odpowiedziałem.
— A przecie żyłeś w świecie — odparła po chwili milczenia. — Jesteś mężczyzną, jesteś uczonym, a ja jestem tylko dziecko. Wybacz mi, jeżeli zdaję się nauczać ciebie, ja, która jestem tak nieświadoma, jak drzewa tych gór, ale ci, co uczą się wiele, zbierają tylko pianę z powierzchni wiedzy. Chwytają oni prawa, rozumieją wielkość zamysłów, ale zgroza żyjącego zjawiska blednie zbyt często w ich pamięci. Lecz my, którzy przebywamy w domu ze złem, my pamiętamy, sądzę, i my jesteśmy też ostrzegani litośnie. Odejdź, proszę, odejdź teraz i zachowaj mię w myśli. W taki sposób zachowam życie w najdroższych zakątkach twej pamięci, życie tak wyłącznie moje własne, jak to, które prowadzę w tem ciele.
— Kocham cię — powtórzyłem raz jeszcze, i wyciągając moją słabą rękę, ująłem jej dłoń, podniosłem ją do ust i pocałowałem. Nie opierała się, ale drgnęła lekko; widziałem jej spojrzenia, zwrócone ku mnie, wyraz ich nie był niechętnym, tylko smutnym i znużonym. A potem zdawało się, jak gdyby przywoływała całą moc swego postanowienia. Ujęła moją rękę i pochylając się z lekka przed siebie, położyła ją na swem sercu.
— Tu — zawołała — tu czujesz bijące tętno mego życia. Bije ono tylko dla ciebie, jest twojem. Ale czyż jest nawet mojem? Czy jest mojem, bym mogła ofiarować ci je tak, jak mogę zdjąć złotą monetę z mej szyi, albo ułamać żywą gałąż drzewa i dać ci ją? A jednak nie jest mojem! Ja żyję, albo myślę, że żyję (jeżeli istnieję w ogóle) gdzieś zgoła w odrębnym świecie, słaby więzień, wleczony i zagłuszany przez tłuszczę, której urągam. Ta torebka, taka sama, jaka bije w boku zwierząt, uznaje cię na pierwsze spojrzenie za swego pana; owszem, kocha cię. Ale moja dusza, czy mogę powiedzieć to samo o mojej duszy? Nie sądzę; nie wiem; boję się pytać. A wszakże, gdy mówiłeś do mnie, słowa twoje