Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/145

Ta strona została przepisana.

ramiona i zaniósł do oczekującego przed bramą wjazdową powozu.
Usrebrzone poświatą księżycową sylwetki wzgórz stały sztywnie na horyzoncie, jakby wycięte z delikatnej tektury. Na błyszczącej powierzchni płaskowzgórza, z pośród niskich drzew słaniających się ku sobie i rozelśnionych srebrzyście w podmuchach wiatru, wielki, czarny sześcian rezydencyi przeglądał, jak zbita, ciemna masa, przerwana w trzech odstępach jasnemi smugami, padającemi z trzech blado oświetlonych okien północnej fasady, ponad wjazdową bramą. Były to okna Olalli i gdy powóz ruszył, podskakując po nierównej drodze, wlepiłem w nie moje oczy, póki przy nagłym zakręcie drogi w dolinę nie straciłem ich z widoku na zawsze. Felipe szedł w milczeniu obok wozu, lecz od czasu do czasu wstrzymywał muły i spoglądał ku mnie ukradkiem... Wreszcie przybliżył się zupełnie i położył lekko rękę na mej głowie. Było tyle serdeczności w tem dotknięciu i tyle prostoty, jak czasem w pieszczocie zwierząt, że łzy rzuciły mi się z oczu, niby gorąca krew z tryskającej arteryi.
— Felipe — rzekłem — zawieź mnie tam, gdzie mnie nie będą o nic pytać.

Nie powiedział ani słowa, ale zawrócił muła i przejechawszy powtórnie część drogi, którąśmy już przebyli, skręcił w boczną ścieżkę i zawiózł mnie do małej wioski wśród gór, która, jak to mówimy w Szkocyi, stanowiła kirktone[1] tego mało ludnego powiatu. Pozostały mi w umyśle niejasne, rwące się wspomnienia tego dnia, świtającego ponad równiną, gdy powóz mój zatrzymał się przed jakąś chatą. Jakieś ramiona uniosły mnie delikatnie i złożyły na łóżku w dużym, pustym pokoju. Potem zmorzył mnie ciężki sen, jak omdlenie.

  1. Niby główny centr parafii.