Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/151

Ta strona została przepisana.

nej z wiejskiej ciemnoty i przesądów, jedna z tych historyi; tak dawnych, jak rodzaj ludzki. Co mnie przeraziło, to raczej jej praktyczne zastosowanie. Za dawnych czasów — mówił — Kościół byłby zburzył doszczętnie to gniazdo bazyliszków; ale teraz ramię Kościoła osłabło, niestety! jego przyjaciel, Miguel, uszedł bezkarnie rąk ludzkich; ale dosięgnął go nierównie straszniejszy sąd obrażonego Boga. To było bardzo źle... i nie powinno się powtórzyć. Padre zdziecinniał ze starości, przytem on sam został oczarowany; ale oczy jego owczarni otwarte są i czujne na grożące im niebezpieczeństwo, i pewnego dnia... może już niedługo... dym tego domu wzbije się aż ku niebiosom.
Odszedł, lecz słowa jego przejęły mnie strachem i zgrozą. Co mi uczynić należy, sam nie wiedziałem. Czy najpierw ostrzedz starego Padre, czy zakomunikować moje złowróżbne nowiny wprost zagrożonym mieszkańcom rezydencyi? Los sam rozstrzygnął za mnie, albowiem, gdy się jeszcze wciąż wahałem, spostrzegłem zawoalowaną postać kobiecą, zdążającą ku mnie po ścieżce. Żadna zasłona nie mogła omylić mej przenikliwości; z każdego ruchu poznałem Olallę. Ukrywszy się po za załamem skalnym, pozwoliłem jej wejść na sam szczyt wzgórza. Wtedy wysunąłem się z ukrycia. Poznała mnie i zatrzymała się, ale nie rzekła nic; ja także stałem w milczeniu... i tak przez jakiś czas patrzyliśmy wzajem na siebie, pełni niewysłowionego smutku.
— Myślałam, że odjechałeś — rzekła nakoniec. — Wszystko, co możesz uczynić dla mnie... to odejść. To jest wszystko, o co cię kiedykolwiek prosiłam. A ty wciąż tu pozostajesz. Lecz czy wiesz, że każdy dzień nagromadza śmiertelne niebezpieczeństwa, nietylko nad twoją, ale i nad naszemi głowami? Szerzy się wieść po górach; myślą, że kochasz mnie... i ludzie nie chcą na to pozwolić.