Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/22

Ta strona została przepisana.

się, by widok ten był mniej pięknym, ale czy podobałby ci się tak samo?
— Nie sądzę — odpowiedział Jan-Marya.
— Ani ty mnie — rzekł doktór opryskliwie. — Niecierpię wszystkich dziwaków, a ty jesteś najdziwniejszym malcem w całym świecie.
Jan-Marya zdawał się rozważać przez chwilę, potem podniósł głowę i mierząc doktora wzrokiem, z minką naiwnie pytającą. — Ale czyliż z pana także nie najdziwniejszy gentleman? — zapytał.
Doktór upuścił kij, pochwycił chłopca w objęcia, przycisnął go do łona i ucałował w oba policzki.
— Cudowny, cudowny bęben! — wołał. — Co za poranek, co za godzina dla czterdziesto-dwuletniego teoretyka! hie! — ciągnął dalej, zwracając się ku niebu — nie wiedziałem, że tacy malcy istnieją; nie wiedziałem, że się tacy chowają; zwątpiłem o moim rodzie! i patrzcie go! Jest to — dodał, podnosząc kij — jakby spotkanie kochanków. Nadszczerbiłem moją najulubieńszą laskę w tej chwili uniesienia. Szczęściem, szkoda nie jest ważną. — Pochwycił wzrok chłopca, patrzącego nań z jawnem podziwem, zakłopotaniem i trwogą. — Hallo! — zawołał — dlaczego tak patrzysz na mnie? Na honor, sądzę, że ten chłopiec pogardza mną!
— Czy pogardzasz mną chłopcze?
— O nie! — odpowiedział Jan-Marya poważnie — tylko nie rozumiem.
— Musisz mi wybaczyć, sir — rzekł doktór z powagą. — Jestem jeszcze tak młody! O! tam do licha! — zaklął na stronie pocichu. I usiadłszy znowu, patrzał na chłopca sardonicznie. — Zakłócił on spokój mego poranku — rozmyślał. — Będę nerwowy cały dzień i nie będę mógł ze wzruszenia trawić należycie. Trzeba się trochę uspokoić. — Odwrócił się więc na chwilę od zaprzątających go myśli wysiłkiem woli dawno praktykowanym