Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/23

Ta strona została przepisana.

i zatopił się całą duszą w kontemplacyi poranku. Wciągał pełną piersią powietrze, smakując je krytycznie, jak znawca próbuje wino, i przedłużał wydychanie z hygienicznem amatorstwem. Liczył drobne plamki chmur na niebie. Śledził okiem ruchy ptaków, krążących wokoło wieży kościelnej, patrzał, jak zataczając malowniczy łuk w długim, posuwistym locie, zwisały nagle nieruchomo, lub wyrzucając w pędzie fantastyczne łamańce, biły powietrze rozpostartemi szeroko skrzydłami. W ten sposób odzyskiwał spokój ducha i obojętność zwierzęcą: pewność swych członków, pewność siły swego wzroku, świadomość, że powietrze posiada smak orzeźwiający i soczysty, jak owoc, rozpływający się w ustach.
Nareszcie, w zupełnem zapomnieniu, zaczął śpiewać. Doktor znał tylko jedną aryę: Malbrouck s’en va-t-en guerre, ale z nią nawet utrzymywał tylko stosunki czystej uprzejmości. Swoje muzyczne popisy chował na chwile, gdy był sam i czuł się szczęśliwym.
Wyraz cierpienia, odbijający się na twarzy chłopca, przywołał go nagle na ziemię.
— Co myślisz o moim śpiewie? — zapytał, urywając wpół nuty, a nie otrzymując odpowiedzi: — Co myślisz o moim śpiewie? — powtórzył rozkazująco.
— Nie podoba mi się — wybąkał Jan Marya.
— O, patrzcie go! — zawołał doktor; prawdopodobnie jesteś sam wirtuozem?
Spiewam lepiej, niż pan — odpowiedział śmiało chłopiec.
Doktor patrzył nań przez kilka minut w osłupieniu. Czuł, że zaczyna wpadać w gniew, rumienił się sam za siebie i to go jeszcze bardziej rozdrażniało. — Czy w taki sposób przemawiasz także do swego pana? — zapytał nareszcie, wzruszając ramionami.
— Nie mówię doń wcale! — odpowiedział chłopiec — nie kocham go.