Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/46

Ta strona została przepisana.

najmniejszą niewdzięcznością. Jest to niezaprzeczoną prawdą, że ktoś może być dla nas drugim ojcem, a jednak pić nieco za wiele, ale szlachetniejsze natury są zawsze powolne w uznawaniu takich prawd.
Doktor posiadał najwyłączniej serce chłopca, ale może przesadzał trochę swój wpływ na jego umysł. Zapewne Jan-Marya przyswoił sobie niektóre zapatrywania swego mistrza, ale muszę powiedzieć, że nigdy nie wyrzekł się przytem żadnego ze swoich. Przekonania istniały w nim z łaski Bożej, były one dziewiczym, nieobrobionym, surowym materyałem wewnętrznej decyzyi. Mógł dodać do nich drugie, ale nie mógł wyrzucić raz powziętych z myśli. Nie troszczył się też, czy doskonale zgadzały się pomiędzy sobą i nie znajdował żadnej przyjemności umysłowej w roztrząsaniu ich lub wykazywaniu za pomocą słów. Słowa były dlań równie czczą sztuką, jak taniec. Gdy był sam, uciechy jego były prawie wegetacyjnej natury. Wymykał się do lasu w kierunku Acheres i siadywał w otworze jakiej groty, wśród siwych brzóz. Dusza jego przeglądała wprost z jego oczu. Nie ruszał się, ani myślał. Światło słoneczne, przejrzyste cienie, poruszające się za powiewem wiatru, ostrza świerków, zdające się przebijać niebo, pochłaniały i przykuwały całkiem jego uwagę. Był on czystą jednością, umysłem całkiem abstrakcyjnym. Jeden nastrój przenikał go, nastrój, w którego powstaniu współdziałały wszystkie przedmioty zmysłowe, jak barwy tęczy stapiają się i znikają w białem świetle.
Tak więc, podczas gdy doktor upajał się słowami, adoptowany chłopiec stajenny rozmyślał w milczeniu.