Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

się o wiele mniej, niż ktokolwiek z tych, którzy go znali. Bywały takie wieczory, że uraczył się nadmierną ilością rumu z wodą, która przechodziła wytrzymałość jego głowy; wtedy zazwyczaj siedział czas dłuższy, śpiewając jakieś warjackie, odwieczne i dzikie pieśni, nie zważając na nikogo. Niekiedy jednak kazał wokoło zastawić szklanki i zmuszał całe zalękłe towarzystwo do słuchania swych gawęd lub wtórowania chórem jego pieśniom. Często słyszałem, jak dom trząsł się od przyśpiewki: „Ho-aj-ho, — i butelka rumu!“ Wszyscy stołownicy z obawy o swe cenne życie przyłączali się do tego chóru i w śmiertelnym strachu starali się zagłuszyć jeden drugiego, byle się nie wyróżniać! W tych wybrykach i dziwactwach kapitan był niepoczytalny. Tłukł ręką w stół, aby uciszyć zebranych, skakał jak opętany, unosząc się gniewem na niewczesne pytanie, albo też odwrotnie, gdy nie zadawano mu pytań; jedno i drugie uważał za dowód, że obecni nie dość uważnie słuchali jego opowieści. Nikomu nie pozwalał opuszczać gospody, póki sam zmorzony trunkiem nie potoczył się do łóżka.
Najwięcej z wszystkiego jednak przerażały nas jego opowiadania. Były to potworne bajania: o wisielcach, o wtrącaniu skazańców w morze, o burzach morskich, o skwarnych Wyspach Żółwich, o okropnych wydarzeniach i dzikich zakamarkach w Zatoce Meksykańskiej. Zmiarkować z tego można było, że musiał spędzać życie pośród największych szaleńców, jakim Bóg zezwolił pływać po morzu; język zaś, w którym opowiadał te wszystkie niestworzone dzieje, przejmował prostaczków wiejskich, niemniejszym dreszczem, jak zbrodnie, które opisywał. Ojciec mój