mu się we znaki na wietrze. Nigdy nie zapomnę widoku jego kubraka, który tak często łatał własnoręcznie w swym pokoju na piętrze, że w końcu łata nakrywała łatę. Listów nigdy nie pisał ani nie otrzymywał, z nikim nie rozmawiał, jak tylko z sąsiadami, i to przeważnie wtedy, gdy wypił za wiele rumu. Wielka skrzynia podróżna niewiedzieć co zawierała, bo nikt nie widział, żeby była otwarta.
Raz tylko ze strony gości spotkać go miał opór; a było to już pod sam koniec, gdy ojciec mój biedny dogorywał z suchot, które zabrały go nam ze świata. Pewnego wieczora, o dość późnej godzinie, przybył do nas doktór Livesey, aby obejrzeć chorego; po oględzinach zjadł coś niecoś z wieczerzy, podanej przez matkę, i udał się do izby gościnnej, by wypalić fajkę, czekając na swego konia, którego miano sprowadzić ze wsi, gdyż gospoda pod starym „Admirałem“ nie miała stajni. Wszedłem za nim i dziś jeszcze pamiętam wrażenie kontrastu, jaki tworzyła postać przystojnego, eleganckiego doktora, o włosach przysypanych śnieżnobiałym pudrem i czarnych, błyszczących oczach, na tle nieokrzesanej karczemnej gawiedzi, a zwłaszcza w zestawieniu z brudnym, kaprawym i z podełba patrzącym dziadygą, który wsparłszy się łokciem na stole, siedział na uboczu, łykając rum nader obficie. Nagle ów — mówię oczywiście o „kapitanie“ — zaczął pogwizdywać swą wiekuistą piosenkę:
Piętnastu chłopów na umrzyka skrzyni —
Ho-aj-ho! i butelka rumu!
Djabeł i trunek resztę bandy wzięni. —
Ho-aj-ho! i butelka rumu!