Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

nakształt smugi dymu, a ostatnim dźwiękiem, jaki doszedł mnie z jego strony, gdy zwrócił się ku wielkiej skale, było głośne prychanie, świadczące o gniewnem usposobieniu; snadź nie otrząsnął się jeszcze z myśli o doktorze Livesey’u.
Matka bawiła właśnie na piętrze u ojca, a ja zastawiałem stół do śniadania na przybycie kapitana, gdy wtem otworzyły się drzwi izby gościnnej i wszedł mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Miał cerę żółtą jak wosk, i brakowało mu dwu palców u lewej ręki; choć miał przy boku kordelas, nie wyglądał jednak na wojownika. Dybałem na żeglarzy, czy to o dwóch nogach czy o jednej, więc człowiek nowoprzybyły wprawił mnie w kłopot. Nie miał w sobie nic z żeglarza, a pomimo to zalatywało od niego morzem.
Zapytałem, czem mogę służyć. Zażądał rumu; atoli gdy zabierałem się do wyjścia z pokoju, chcąc spełnić jego żądanie, rozsiadł się za stołem i skinął na mnie, bym podszedł bliżej. Zatrzymałem się, trzymając pod pachą serwetę.
— Chodźno bliżej, synku! — rzekł nieznajomy — chodźno bliżej!
Postąpiłem krok naprzód.
— Czy ten stół zastawiacie dla mego towarzysza Billa? — zapytał ów, świdrując mnie zezem.
Odparłem, że nie znam jego towarzysza Billa, nakrywam zaś do stołu dla osoby, mieszkającej w naszym domu i zwanej przez nas „kapitanem“.
— Niech mu będzie! — rzekł ów. — Wszystko mi jedno, czy mój towarzysz Bill nazywa się kapitanem czy też nie. Dość, że mój towarzysz Bill ma bliznę na policzku, a przytem bardzo miłe obejście z ludź-