Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, no! już mi nieco lepiej, ma się rozumieć! A powiedz mi jeszcze, brachu, czy ten lekarz powiedział, jak długo mam wylegiwać się w tych zapleśniałych betach?
— Conajmniej tydzień — wyjaśniłem.
— Do kroćset piorunów! — wrzasnął. — Tydzień! To niemożliwe! Tymczasem przyślą mi czarną plamę! Łotry już krążą wokoło, by przewąchać o mnie w tej przeklętej chwili!... Łotry!... nie mogą poprzestać na tem, co mają... chcą pazurami wydrzeć cudzą własność!... Doprawdy, niech mi kto powie, czy takie postępowanie można nazwać godnem marynarza!... Lecz ja jestem człowiekiem oszczędnym, nigdy nie przetrwoniłem ani nie zaprzepaściłem lubego grosza, więc i teraz wyprowadzę ich w pole... Nie boję się ich wcale... Skręcę żagle w inną stronę i wystrychnę ich wszystkich na dudków!
Mówiąc to, powstał z łóżka z wielką trudnością, chwyciwszy mnie za ramię tak silnie, że omało co nie krzyknąłem z bólu, i począł sztywnie stawiać kroki. Słowa jego, choć w treści znamionowały uniesienie, zostawały w rażącej sprzeczności z bezdźwięcznym głosem, jakim je wypowiadał. Zatrzymał się, gdy doszliśmy do skrętu, gdzie można było usiąść.
— Ten doktór coś mi zadał — mruczał. — Dzwoni mi w uszach, w głowie mi się mąci. Połóż mnie spowrotem do łóżka.
Zanim zdołałem mu pomóc, upadł znów na dawne miejsce i przez chwilę leżał spokojnie.
— Kuba! — zagadnął nareszcie — widziałeś dziś tego żeglarza?
— Czarnego Psa? — zapytałem.
— Ee! Czarnego Psa! — żachnął się. — To wpraw-