Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oni mogli ukryć tę przeklętą rzecz — rzekł inny. — Chodź, Pew, weź z sobą Jerzego i nie drzyj gęby!
„Darcie gęby“ było tu trafnem wyrażeniem, gdyż wściekłość ślepego Pew wzrosła niebywale wmiarę sprzeciwiań; wreszcie gdy rozjuszenie przeszło wszelkie granice, zaczął ich okładać naoślep w prawo i lewo, a kij jego zadudnił głucho na plecach niejednego z nich.
Ci ze swej strony przekleństwami i obelgami odwzajemniali się ślepemu hultajowi, odgrażając mu się w strasznych słowach, a zarazem nadaremnie usiłowali pochwycić kosztur i wydrzeć go z jego rąk.
Ta sprzeczka była dla nas wybawieniem. Gdy oni jeszcze się spierali ze sobą, nagle od wierzchołka wzgórza w stronie wioski doszedł inny odgłos, a mianowicie tętent galopujących koni. Prawie równocześnie błysło coś koło żywopłotu i rozległ się trzask wystrzału pistoletowego. Było to niewątpliwie ostatniem hasłem niebezpieczeństwa, gdyż piraci natychmiast zwrócili się do ucieczki, rozpraszając się we wszystkich kierunkach, jedni ku zatoce, drudzy naprzełaj przez wzgórze, słowem, gdzie kto mógł; w przeciągu pół minuty nie pozostało ani śladu po nich — pozostał tylko Pew. Opuścili go wspólnicy, niewiadomo czy jedynie z winy popłochu czy też z zemsty za obelgi i razy; dość, że pozostał wtyle, grzmocąc zaciekle laską w stwardniałą grudę, szukając poomacku i nawołując swych kamratów. Wreszcie przybrał mylny kierunek i począł biec ku wsi, mijając mnie o kilka kroków i wrzeszcząc:
— Jasiek!... Czarny Psie!... Dirk!... — tu następowały jeszcze inne imiona i przezwiska. — Chyba nie