Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

czytanie — doktór Livesey nie będzie zadowolony. Jaśnie pan wszystko wygadał...
— No, no, kto ma racyją — burknął leśnik. — Zdaje mi się, że byłoby to rzeczą dziwną, gdyby jaśnie pan nie wygadał wszystkiego doktorowi Liveseyowi.
Słysząc to, już nie kusiłem się o komentarze, lecz czytałem jednym tchem dalej:

„Sam Blandly wynalazł Hispaniolę i dzięki zadziwiającemu sprytowi nabył ją za bajecznie niską cenę. W Brystolu nie brak ludzi, zażarcie uprzedzonych do Blandly’ego. Ci nie wahają się mówić mi w oczy, że to chłopisko poczciwe z kościami dopuściło się szalbierstwa, jako że Hispaniola była jego własnością, a on sprzedał mi za cenę, wyśrubowaną do niemożliwości — wszystko to nikczemna potwarz. Nikt z nich w każdym razie nie śmie odmówić okrętowi wielkich zalet.
Aż dotąd nie miałem trudności. Wprawdzie robotnicy — cieśle okrętowi i jak się tam jeszcze zowią — marudzili wstrętnie przy pracy, jednak czas zrobił swoje. Kłopot mi sprawiało jedynie zdobycie załogi.
Chciałem mieć liczną drużynę — na wypadek spotkania z krajowcami, z korsarzami lub szelmami Francuzami. Gotów już byłem iść choćby do samego djaska, żeby znaleźć z pół tuzina wiarusów, gdy wtem nadzwyczajny zbieg okoliczności nastręczył mi człowieka, jakiego mi było potrzeba.
W rozmowę z nim wdałem się przypadkowo, bawiąc w stoczni. Dowiedziałem się, że był marynarzem, obecnie zaś jest właścicielem szynku i zna wszystkich marynarzy w Brystolu. Pobyt na lądzie