Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — zaprzeczył doktór Livesey — nie nazywam.
— Niedawno — ciągnął dalej szyper — dowiedziałem się, że wyprawiamy się po skarby... Wyobraźcie sobie, mości panowie, że słyszałem to od moich podkomendnych. No, skarby to rzecz łakoma! Nie lubię wszelkiego rodzaju poszukiwania skarbów, nadewszystko zaś nie lubię, gdy rzecz trzymaną jest w tajemnicy, a tajemnicę (przepraszam pana, panie Trelawney) opowie ktoś papudze...
— Czy papudze Silvera? — zapytał dziedzic.
— Mówię to w przenośni — wyjaśnił kapitan. — Chciałem powiedzieć, że ktoś wszystko wypaplał. Mam przekonanie, że żaden z was, moi panowie, nie wie, co się koło was święci; lecz powiem, co o tem sądzę: Trzeba wybierać śmierć lub życie, i niema czasu do stracenia.
— To wszystko jasne i (rzec się godzi) zupełnie prawdopodobne — odrzekł doktór Livesey. — Prawda, że wiele ryzykujemy, jednak nie jesteśmy tak nieprzezorni, jak się panu zdaje. Ale pan powiedział, że mu się nie podoba nasza załoga. Czyż to nie dzielni marynarze?
— Nie podobają mi się — powtórzył kapitan Smollet. — Mniemam, że sam powinienem był dokonać doboru załogi... o ile panowie do tego się biorą...
— Spewnością do pana to należało — przyznał doktór. — Pewnie, że mój przyjaciel powinien był pana wziąć z sobą, gdy zabierał się do werbunku; w każdym razie zlekceważenie pana, jeżeli o niem mówić można, było nieumyślne i bezwiedne. Czy panu się nie podoba Arrow?
— Nie podoba mi się, wyznam panu. Nie przeczę,