Cała załoga zawtórowała chórem:
Ho-aj-ho! i butelka rumu!
Owo drugie „ho!“ odbiło się gromko od burty. W tym pełnym wrażenia momencie przeniosłem się na chwilę myślą do starego „Admirała Benbow“, bo miałem złudzenie, że w tym zespole słyszę głos „kapitana“. Lecz niebawem kotwica zaczęła się wydobywać z wody, a wkrótce potem ociekając, zawisła u krawędzi statku; zaraz i żagle poczęto rozwijać, a na lądzie i sąsiednich statkach powiewano już rękoma i chustkami na pożegnanie... Zanim zdążyłem uciąć sobie godzinną drzemkę, już Hispaniola rozpoczęła podróż ku Wyspie Skarbów.
Nie mam zamiaru opisywać drobiazgowo tej podróży; była przedziwnie pomyślna. Statek dowiódł swej sprawności i innych zalet, załoga składała się z pojętnych żeglarzy, a kapitan był doskonale obeznany ze swym zawodem. Lecz zanim przycumowaliśmy wreszcie do Wyspy Skarbów, zdarzyło się kilka wypadków, które zasługują na poznanie.
Przedewszystkiem sztorman Arrow okazał się człowiekiem gorszym nawet, niż się tego obawiał kapitan. Nie miał najmniejszej stanowczości i powagi wobec załogi, wskutek czego każdy robił z nim, co mu się żywnie podobało. Lecz o to jeszcze mniejsza; nadomiar złego jął na pokładzie pokazywać się z zamglonemi oczyma, czerwonemi policzkami, splątanym językiem i innemi oznakami nietrzeźwości. Z dniem każdym wpadał w większą niełaskę u władzy. Niekiedy przewracał się, nabijając sobie sińce i guzy, kiedyindziej wylegiwał się przez dzień cały na małej ławeczce w swojej izdebce; czasem jednak przez